Pokazy najnowszych produkcji japońskich, które odbyły się w dniach 11-15 marca w Iluzjonie Filmoteki Narodowej, były jednymi z cennych, rzadkich doświadczeń miłośników kinematografii Dalekiego Wschodu. Polski kinofil, co kino azjatyckie uwielbia, zwykle jest zmuszony konsumować je w zaciszu swojego domu: prywatnie, i z poczuciem osamotnienia. Kinofile to jednak zwierzęta stadne, co preferują określone warunki wspólnoty seansowej. Ich spełnienie jest konieczne, aby przeżycie filmu było dostatecznie intensywne: by wspólnie śmiać, płakać, aby po opuszczeniu ciemnej sali nie miało się poczucia zmarnowanego czasu, zagubienia i poczucia, że tylko nas pociąga dany tytuł. Potrzebni są sąsiedzi, co czują podobnie jak my. To oni wzmacniają i wzbogacają nasze emocje.
Przegląd w Iluzjonie miał wszelkie znamiona autentycznego festiwalu. Grupki ludzi, czekających w napięciu na pokazy, wypełniały szczelnie hol kina i zajmowały wszystkie wolne miejsca na sali. Atmosfera święta kina o lekkim zabarwieniu obsesyjności również była wyczuwalna w powietrzu.
Pięć tytułów było tak skrajnie od siebie różnych, że nie potrafię wskazać między nimi żadnych podobieństw. Warto opisać je oddzielnie. Oto one:
Zniknięcie mężczyzny, czyli „Sprawa Kirishimy”*
Film Daihachiego Yoshidy to jeden z tych tytułów, co do których panuje zwykle zgodne przekonanie po seansie, że w pełni go zrozumiemy tylko wtedy, gdy obejrzymy całość kilkukrotnie. Reżyser zręcznie zaadaptował złożoną powieść Ryo Asaia, wybierając z chmary postaci dwóch głównych bohaterów: szefa kółka filmowego Ryoyę Maedę oraz Hirokiego Kikuchiego, sportowca. Na czym jednak polega problem „Sprawy Kirishimy”?
Główna zagadka filmu, rozgrywającego się w anonimowym budynku liceum, dotyczy bohatera, który ani przez chwilę (być może, na ułamek sekundy, widzi go jeden z chłopaków) nie pojawia się w kadrze. Tytułowy Kirishima, gdy nagle przestaje uczęszczać na zajęcia, zaczyna być tematem prawie wszystkich rozmów w szkole. Co jest w nim takiego wyjątkowego, że wszyscy go potrzebują? Załamana drużyna sportowa, której był gwiazdą i zdezorientowana dziewczyna, pozostawiona sama sobie bez słowa wyjaśnienia, pokazują zaledwie dwa, niekoniecznie główne punkty widzenia na zniknięcie Kirishimy. Spróbujmy odpowiedzieć na choć jedno pytanie, a pojawią się kolejne…
Obsypany w Japonii nagrodami film Yoshidy jest wybuchową mieszanką wnikliwej obserwacji społecznej, kina młodzieżowego i nostalgii za czasami, gdy kino powstawało na taśmie filmowej przy użyciu tak topornego sprzętu, jak przenośna kamera na taśmę Super 8, którą wykorzystuje Ryoya do nakręcenia amatorskiego filmu o inwazji zombie.
Tysiąc kropel, tysiąc kwiatów, czyli „Po tsunami”
Staram się unikać historii dotyczących tego, z czym Japończycy muszą się borykać po trzęsieniu ziemi i tsunami w Tohoku, temacie emocjonalnie trudnym, a przy tym niewdzięcznym z punktu widzenia filmowców (choć wkrótce po kataklizmie powstało wiele intrygujących dokumentów). Ryoichi Kimizuka zaproponował historię dotyczącą zaledwie ułamku większej całości, i może przez to tym bardziej okrutną. Jego główny bohater to stary, emerytowany pracownik domu pogrzebowego. Aiba odkrywa, jak traktowane są ciała osób zmarłych podczas tsunami i jest w szoku. Jego cicha, nieustępliwa walka – temat przewodni w „Po tsunami” – skupią się na tym, aby zachować godność zmarłych w sytuacji kryzysowej.
Film Kimizuki prowokuje do porównania go z finałem „Harfy birmańskiej” Kona Ichikawy. Oto muzyk, grający na tytułowej harfie, porzuca możliwość powrotu do ojczyzny, braci ze zdziesiątkowanego oddziału żołnierzy, aby nieść pomoc tym, co pomarli na obczyźnie, w Birmie. Jako mnich próbuje złagodzić okrucieństwo wojny. Sięga po niepochowane kości japońskich żołnierzy i rozpoczyna długi proces grzebania. Czy chcielibyśmy po śmierci zostać pozbawieni czci i wystawieni jako gnijąca ekspozycja przed obcymi nam ludźmi? To i inne pytania, postawione w „Po tsunami”, będą nas nękać po seansie filmu, który tylko pozornie sprawia wrażenie banalnego dzieła upamiętniającego tych, co umarli. Chodzi chyba w nim jednak o coś bardziej uniwersalnego, i bardzo ważnego dla każdego człowieka.
Z pięknem i smutkiem, czyli „Różowe niebo”
Jako okularnik i krótkowidz byłem zdziwiony tym, że coś, co jest moją irytującą codziennością, reżyser Keiichi Kobayashi zdecydował się przekuć na język kina, i wyszło mu tak lekkie, cierpkie opowiadanie o słodkich mękach dorastania. Jego wysmakowany, skomponowany z czarno-białych ujęć pełnometrażowy debiut kinowy ogląda się oczami głównej bohaterki. Izumi ma kłopoty ze wzrokiem, ale ostentacyjnie ignoruje to ograniczenie. Nie nosi okularów i co jakiś czas jest zakopuje się z nosem w książkach i gazetach. Ma pewne ekscentryczne hobby – ocenia artykuły prasowe, wystawiając im noty w punktach za „całokształt”.
Przypadkiem Izumi zostaje wplątana w grubszą aferę miłosną, która jej w żaden sposób nie dotyczy. Skutki są jednak dość duże: skoro tak negatywnie oceniała dziennikarstwo innych, niech sama coś napisze! Wymuszone zlecenie na tworzenie gazety z artykułami o jednoznacznie pozytywnym, optymistycznym wydźwięku będzie jej przełomową lekcją życia, jeśli nie czymś więcej.
„Różowe niebo” wymyka się schematom – od ekscentrycznej formy po zabawną, oryginalną historię – powodując, że z całą stanowczością uważam je za najlepszy tytuł przeglądu. Poza tym, krótkowidze otrzymały nareszcie film o swojej „mniejszości”, i mogą go skonfrontować z tymi, którzy na co dzień widzą wszystko czytelnie i przejrzyście. Być może myśli po seansie mogą stać się tak osobliwe, jak sam film.
Ognie polne, czyli „Sztuczne ognie z Nagaoki”
Ten bardzo długim, elegijny film upamiętnia mniej znany epizod z II wojny światowej: doświadczenia mieszkańców okolic Nagaoki. Nobuhiko Obayashi, znany niegdyś jako twórca filmów eksperymentalnych i kultowego horroru z lat 70. Pt. „Dom”, jest tu jakby nie na swoim miejscu. Być może dlatego całość sprawia wrażenie balansowania między jego pomysłami a wymaganiami zleceniodawców, którzy powierzyli mu niełatwe zadanie.
Pierwsza część filmu ma charakter awangardowych zabaw formą filmową (aż trudno uwierzyć, że producenci zgodzili się na tak dziwaczne zabawy), by stopniowo przejść w coraz bardziej konwencjonalną opowieść o tragicznej przeszłości Japończyków czasów wojny na Pacyfiku. Całość jest bardzo trudna do zniesienia: w „Sztucznych ogniach…” wiele jest historii jednostkowych, które składają się na mozaikę różnych doświadczeń, z jakich trudno przejść do konkretnego wniosku, ani tym bardziej puenty. Film ten nie jest ani fabularny, ani dokumentalny: Obayashi nazwał go esejem filmowym, bo za punkt wyjścia posłużyły mu autentyczne historie osób głęboko, czasem dziwnie doświadczonych wojną. Kino rządzi się kłamstwami, które muszą być dobrze opowiedzianymi historiami, abyśmy w nie uwierzyli i byli zadowoleni z tego, co zobaczyliśmy na ekranie. Obayashi wybrał drogę osobną: opowiedzieć historie prawdziwe w sposób wyłamujący się konwencjom, zmuszając widza do konfrontacji z tworem mało filmowym i literackim. Jaka lekcja płynie ze „Sztucznych ogni z Nagaoki”? Czy będzie miała charakter historyczny, czy filmowy – musimy sami zdecydować.
Piekło pierwszej miłości, czyli „Opowieść o Yonosukem”
Zwiastun tego filmu zapowiada głupkowatą komedię o wiecznie pogodnym chłopaku o absurdalnym imieniu i nazwisku: Yonosuke Yokomichi. A jednak: jego zaraźliwy optymizm atakuje nie tylko przypadkowo spotkanych na studiach ludzi, ale i publiczność, śmiejącą się do łez z banalnych przygód miłosnych człowieka zupełnie zwyczajnego, acz niezwyczajnie sympatycznego.
Główny pomysł na film jest bardzo prosty, acz świetnie wykonany: pokażmy, jak zareagują ci, którzy dowiedzą się po latach o nagłej śmierci Yonosuke. Wspomnienia dopadają ich nagle i intensywnie. Choć dawno nie widzieli się z Yonosuke, pozostawił w nich niezatarte wrażenie. Trudno nie pomyśleć o tym, że też chcielibyśmy zostać tak dobrze i wyjątkowo zapamiętani.
Obraz Shuichiego Okity jest adaptacją powieści Shuichiego Yoshidy, a przy tym tak dobrym filmem, że po seansie jedynym marzeniem jest to, aby natychmiast sięgnąć po książkę i pochłonąć ją w całości podczas nieprzerwanej lektury. Ciepła i błyskotliwa komedia, która pomimo prawie trzech godzin trwania wciąga niczym solidne kino akcji jest tworem tak rzadkim i trudnym w realizacji, że pozostaje mi podziwiać geniusz Okity i śledzić jego karierę. „Opowieść o Yonosukem” jest jego czwartym filmem. Jeden z poprzednich, ekscentryczną opowieść o trudach bycia szefem kuchni na stacji polarnej, pokazała niegdyś Ambasada Japonii w Warszawie.
* Każdy z tytułów filmów pokazanych w Iluzjonie uzupełniłem hasłem/tytułem innego japońskiego filmu (głównie z okresu nowej fali), bądź japońskiego spektaklu, który z nim w jakiś sposób koresponduje.