Recenzje filmów

Hori-Shi / Ho Ri Shi



Oglądając „Hori-shi” mamy rzadką sposobność obserwować przy pracy mistrzów i adeptów tradycyjnej sztuki japońskiego tatuażu, zwanej irezumi. Film ten ze względu na podjęty temat miał duże szanse, by zainteresować polską widownię. Jest przy tym jednym z zaledwie dwóch dokumentów poświęconych japońskiej sztuce tatuażu, które zostały wydane w naszym kraju. Drugi z nich - „Na własnej skórze” - to obraz dość osobisty, dotyczący podróży Mario Bartha do Japonii na spotkanie z Jiro Horikoshim, mistrzem tebori (tradycyjnego tatuowania bez użycia prądu). „Hori-shi” jest jego skrajnym przeciwieństwem – produkcją, której twórcy nie skupiają się na jednym bohaterze, lecz próbują sportretować środowisko. W Polsce brakuje publikacji książkowych dotyczących japońskich tatuaży, tak więc „Hori-shi” pełni u nas namiastkę przewodnika po tym temacie. Czy wiele się można się z niego dowiedzieć?

W filmie poznajemy kilku mistrzów tatuażu, którzy odpowiadają na pytania wprost do kamery. Opowiadają o swojej pasji, a ich wypowiedzi rozdzielają ujęcia, w których śledzimy ciągnące się w nieskończoność sceny, gdy idą w ruch maszynki, a na skórach klientów mozolnie wykwitają rysunki. W ten sposób dowiadujemy się nie tylko, jak wygląda proces powstawania tatuaży, ale także i tego, że montażysta filmu nie przyłożył się do swej pracy. Śledząc przez dłuższy czas ruchy igieł w dręczącym zbliżeniu zastanawiałem się usilnie nad tym, czy „Hori-shi” musi być tak bolesnym przeżyciem (przecież to nie mnie nakłuwają i kolorują, dlaczego więc mam odczuć ten mozół i... czasochłonność powstawania tatuażu?). Niestety, nawet i pytania do bohaterów do ciekawych nie należą (jak również i odpowiedzi na nie). Słuchając trochę chaotycznej wypowiedzi jednego z mistrzów tatuowania zastanawiałem się, czy reporter przeprowadzający wywiady w „Hori-shi” potrafi robić coś innego poza potakiwaniem i odczytywaniem kolejnych zagadek z kartki (kiedy Pan zaczął, co zaczął, gdzie zaczął, jak długo itd.). Pytania tego młodego i sympatycznego mężczyzny pojawiają się w formie napisów po lewej stronie obrazu, lub padają z jego ust, albo możemy trochę i posłuchać i poczytać. Ten brak konsekwencji i ciągłe tautologie (czy to reporterski odpowiednik karaoke – my też mamy czytać i zadawać te idiotyczne pytania?) irytują, zwłaszcza że towarzyszy im solidna porcja technicznych wpadek.

Zanim mamy okazję poznać świat tatuażu oczami jego rzemieślników (a więc m.in. Pani Horinami, tatuatorów Shido i Horiaiego, Katsumi – ucznia z Hokkaido), wychodzimy wraz z reporterem na ulicę, by ten mógł zadać kilka banalnych pytań przypadkowym przechodniom. Grupa ta jest dość jednolita, zwłaszcza że ma rozmyte twarze i zniekształcone komputerowo głosy. Czyżby żadna z osób nie zgodziła się na wykorzystanie swego wizerunku na potrzeby niedzielnego dokumentu o tatuowaniu (zwłaszcza że ich odpowiedzi są tak emocjonujące, jak relacja z obrad sejmu)? Być może temat ten wciąż należy do kontrowersyjnych w Japonii, gdyby jednak twórcy pokazali zachowawczy i nudny „Hori-shi” swym rozmówcom, których dopadli na ulicy, ci nie okazaliby sprzeciwów i w ten sposób nie mielibyśmy wrażenia, że słuchamy symulatora mowy, a oglądamy manekiny. Co gorsza, niektóre pytania reportera również zostały przez przypadek zmiksowane i brzmią tak, jakby wypowiadał je japoński smerf. Tego obrazu kinematograficznej nędzy i rozpaczy dopełnia nieoczyszczony dźwięk pełen szumów wiatru i dźwięków wydawanych przez ekipę filmową (już wiem, że Japończycy jednak nie są tak dyskretni, za jakich uchodzą). Czasem trafiają się niezbyt stabilne ujęcia kamery we wnętrzach (operator zmęczył się jej ciężarem?) i wręcz niechlujne kompozycje kadrów. Być może to zamierzony efekt i dzięki tym wszystkim zabiegom miałem przyjemność odczuć surowość życia w Japonii jako takiego. Że jednak żyję na co dzień, a filmy to mam od święta, czuję się oszukany.

Po dość nieprzychylnej recenzji „Języków i kolczyków” chciałem napisać jeśli nie pochwalną, to przynajmniej pozytywną recenzję „Hori-shi”. Bo rzecz znów dotyczy tatuowania siebie i po lekturze tego tekstu wyjdę w oczach czytelników na uprzedzonego w stosunku do tych, co pokrywają ciało rysunkami (a tak naprawdę sam chciałbym kilka mieć). Zachwycać się „Hori-shi” nie pozwala mi jedna sumienie i świadomość, że jeśli nie uprzedzę miłośnika kultur Dalekiego Wschodu, co go czeka w czasie seansu, byłbym nie w porządku (i mało wiarygodny na przyszłość). Trudno mi byłoby napisać recenzję jednego z filmów Yasujiro Ozu, które należą do dań dość ciężkostrawnych. Jednak nawet najbardziej niemy i mało czytelny wizualnie film Ozu (w tym i jego jedyny dokument, poświęcony teatrowi kabuki) sprawi więcej przyjemności, niż „Hori-shi”. Dlaczego? Wystarczy jeden powód. Otóż Vision wydał w Polsce płytę dvd, której nie można... przewijać! Sam nie mogłem w to uwierzyć, ale taka jest prawda –film możemy zatrzymać, możemy wyłączyć, ale jeśli nam coś umknie, musimy albo oglądać dalej, albo zacząć od początku (że nie jest to uszkodzenie płyty przekonał mnie brak opcji „wybór scen” w menu głównym). Po tym kuriozalnym i nieprzyjemnym odkryciu godzinny seans „Hori-shi” należał do jednego z najbardziej stresujących w moim życiu. Z napisów końcowych można się dowiedzieć, że film jest odcinkiem jakiegoś bliżej nieokreślonego serialu. Jeśli pozostałe części reprezentują równie amatorski poziom i przytłaczają nudą, to nic dziwnego że nie udało mi się ustalić bliższych informacji na ten temat.

„Hori-shi” jest jednym z najgorszych japońskich filmów dokumentalnych, które miałem przyjemność zobaczyć. W filmie brak charyzmatycznych postaci, ciekawego pomysłu na całość i uporządkowanej, przemyślanej struktury - czyli tego wszystkiego, co charakteryzuje „Na własnej skórze”. W związku z tym, że konnichiwa.pl należy do jednego z patronów medialnych tego drugiego dokumentu mogę teraz zostać oskarżony o bezczelną (i natrętną) reklamę. Muszę jednak przyznać, że większość filmów dokumentalnych i chyba wszystkie wydania dvd są w stanie konkurować i dość łatwo pokonać „Hori-shi”. Film „Na własnej skórze” nie jest może dobrym źródłem encyklopedycznej wiedzy na temat japońskich tatuaży, ale pozostaje subiektywną i pasjonującą opowieścią o jednej z podróży Mario Bartha. Tej pasji i zdolności do zainteresowania widza zabrakło w „Hori-shi”. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość twórcom tego obrazka. Nie mieli oni wysokich ambicji – poszli z kamerą między ludzi i chcieli opowiedzieć w prosty sposób, jak to z tym irezumi jest. A że talentu nie mają w nadmiarze, wyszedł twór, który doskonale sprawdziłby się w telewizji kablowej w bloku pomiędzy 3 a 6 rano, gdy nikt normalny już w grająco-świecące pudełko nie patrzy. Może poza mną i kilkoma innymi maniakami, których wciąż gorąco zachęcam do „Hori-shi”. Bo gdy już wiemy, jak bardzo ten film jest zły, wiemy zarazem czy jest tym, czego szukamy, prawda? Wciąż szukam tego serialu. Może dowiem się z innych odcinków kilku banałów na temat np. ramenu, czemu będą towarzyszyły odgłosy siorbania, wydawane przez zblazowane, japońskie nastolatki?

  • Reżyseria odcinka: Yo Hirose
  • Zdjęcia: Mitsuo Nishimura
  • Narrator: Ryuta Izumi
  • Muzyka: Kiyoka Yamamoto
  • Obsada: Horinami, Shido, Horiai, Katsumi
  • Produkcja: Tornado Films, Ace Deuce Entertainment, Jolly Roger, Japonia 2008
  • Dystrybutor: Vision

Dane techniczne:

  • Język: japoński, napisy polskie, angielskie, francuskie i niemieckie
  • Obraz: 16:9/kolor
  • Czas trwania: 61 min.
  • Dźwięk: Dolby Digital 2.0
  • Region: 2
Informacje o artykule

Autor: Marek Bochniarz
Data dodania artykułu: 14.01.2012
Data modyfikacji artykułu: 04.05.2021
Prawa autorskie »

Podziel się ze znajomymi
Komentarze

wstecz

Ta strona internetowa używa plików cookies. Jeśli nie blokujesz tych plików w przeglądarce to zgadzasz się na ich użycie. Więcej informacji w naszej polityce cookies. zamknij